czwartek, 12 października 2017

ciekawe linki z netu

Dzisiaj wyjątkowo zamiast notki ciekawe linki z kategorii naukowej i nie tylko:

Darmowa Bramka SMS - nowabramka.pl - Pod tym linkiem znajdziecie darmową bramkę sms do wszystkich sieci, aktualny limit to 20 smsów dziennie, bez żadnych dodatkowych warunków. Bramka działa bardzo stabilnie

Encyklopedia suplementów - katedrazdrowia.pl - Młoda i prężnie rozwijająca się encyklopedia, mająca na celu skatalogowanie wszystkich składników suplementów diety i innych artykułów prozdrowotnych

Encyklopedia kaca - kac-wikipedia.pl. - Całkiem dużo haseł z niszowej kategorii jaką jest kac, ale z pewnością kategorii, która dotyczy wielu osób.

czwartek, 27 lipca 2017

Inżynierowie renesansu

Czym się różnią naukowcy od techników? Zagadnieniu temu poświęcono wiele farby drukarskiej, ale wciąż niedoścignione jest spostrzeżenie, którego dokonał ongiś D. J. de Solla Price, Otóż zdaniem tego naukoznawcy, przyrodnicy chcą piiać, ale nie chcą czytać, inżynierowie natomiast unikają jak się da pisania, chętnie oddając się lekturze. Wynika to z historycznie ukształtowanego przymusu publikowania, jaki obowiązuje naukowców. Sądy naukowe nie mają znaczenia, jeśli nie zostaną zaakceptowane przez społeczność badaczy. Akceptacja ta jest możliwa tylko wtedy, gdy zainteresowani i kompetentni znawcy przedmiotu będą mieli dostęp do treści tych twierdzeń. Wynikałoby z tego oczywiście, że uczony powinien i czytać, i piBać, ale przecież nikt nie rozlicza go z godzin samotnej lektury; to, co ,,widać”, to tylko publikacje.
Szczególna ,,fobia lekturowa’1 dręczy uczonych dwudziestowiecznych, bowiem w wyniku eksplozji informacyjnej nie nadążają oni z czytaniem nawet najbardziej podstawowych w swojej dyscyplinie prac... które zresztą okazują się częstokroć nie takie znowu podstawowe, ot, pisze je się, aby zadośćuczynić sformalizowanemu przymusowi posiadania publikacji. A inżynierowie? Ich praca nie polega oczywiście na dostarczaniu prawd 0 świecie, ale na tworzeniu rzeczy konkretnych i namacalnych, Nie Bą rozliczani z opublikowanych prac 1 nie ćwiczą się w ich tworzeniu, ale dążą do wykorzystania wszystkiego, co może im pomóc w projektowaniu i konstruowaniu. Czytają tylko pewien rodzaj opracowań, ale czytają namiętnie, a pisać nie muszą i w swojej masie nie chcą, Takie rozróżnienie pomiędzy ludźmi nauki i techniki staje się bardziej oczywiste, jeśli sobie uświadomimy, że to właśnie inżynierowie, a nie „filozofowie przyrody” są spadkobiercami dawnych, zamkniętych systemów wiedzy.
Dla rzemieślnika poznanie pewnych „tricków” zawodowych przesądzało o jego sukcesie, toteż starał się on uzyskać do nich dostęp, strzegąc jednocześnie własnych tajemnic przed konkurentami i nie dość lojalnymi uczniami. Cechowa organizacja rzemiosła chroniła wiedzę techniczną przed bezpłatnym rozpowszechnianiem równie skutecznie, jak obecnie system patentowy, licencjonowanie czy praktyka nakładania embarga na pewne produkty, Majster pilnował, aby terminujący u niego uczeń wyrobił w sobie najpierw posłuszeństwo i poczucie odpowiedzialności, później zaś dopiero samo rzemiosło. Dla czeladnika były to nieraz długie i trudne lata, nawet jeśli osładzała je od czasu do czasu jejmość majstrowa, wprowadzając młodego człowieka w inne jeszcze arkana, nie związane bezpośrednio z wybranym fachem. Nowożytne, eksperymentalne przyrodoznawstwo było jednym z rezultatów drukarstwa. Oplotło ono cały świat siecią komunikacyjną, o jakiej nie mogło być mowy w Średniowieczu. Uczeni uzyskali możliwość natychmiastowego reagowania na nowo pojawiające się idee i obserwacje.
Zaczęli blisko współpracować bez konieczności spotykania się. Ale i osobiste kontakty uczonych weszły dość szybko w nową fazę. Akademie i inne stowarzyszenia naukowe, powstające we Włoszech, a następnie w Anglii, Francji i innych krajach, skupiały ludzi o podobnych zainteresowaniach i umożliwiały im wspólne dokonywanie badań. Uczeni połowy XVII wieku okresu przełomowego dla kształtowania się nowej nauki dawali wyraz przekonaniu, że tylko zespołowy wysiłek umożliwi prześcignięcie starożytnych. Marin Mersenne pisał w 1635 roku do przyjaciela, że od dawna należało badać przyrodę w sposób zbiorowy i otwarty, „bez tajemnic i sekretów” (co stanowi tu aluzję do działalności prowadzonej przez alchemików). „Mielibyśmy dziś obycie ze wszystkimi zjawiskami, co mogłoby posłużyć za punkt wyjścia dla solidnego rozumowania, prawda nie spoczywałaby pogrzebana głęboko, natura nie byłaby już okryta tajemnicą i moglibyśmy podziwiać wszystkie jej cuda”, Akademie naukowe nie były jedyną płaszczyzną kontaktów między ludźmi wykształconymi w XVII wieku.
Wcześniej, bo już w okresie Renesansu, następuje zjawisko przemiany części średniowiecznych rzemieślników w intelektualistów. Nowe gmachy powstają w tym okresie dzięki ludziom zdolnym do spekulacji matematycznej, planowania, abstrakcyjnego myślenia przy projektowaniu budynków i organizowaniu robót. Wśród techników wojskowych i budowniczych fortyfikacji, malarzy i rzeźbiarzy, chirurgów, konstruktorów przyrządów nawigacyjnych i kreślarzy map pojawiają się coraz częściej specjaliści zdolni do pojęciowej analizy swoich czynności. Ich biegłość nie jest intuicyjna, ich mistrzostwo nie wywodzi się tylko z długich lat praktyki. Umieją oni korygować i doskonalić stosowane przez siebie procedury.
W odróżnieniu od genialnych skądinąd budowniczych katedr w XII i XIII wieku, dżentelmeni ci nie są zwykłymi majstrami. Najświetniejsze dwory poznają ich takie jako mistrzów słowa ludzi znających swoją wartość, pełnych ogłady i nie wyzbytych talentów dyplomatycznych, szlifowanych w służbie tego czy innego księcia. Chętnie nawiązywali oni kontakty z członkami uniwersytetów. Obie grupy interesowały się sobą nawzajem i potrafiły uczyć się od siebie. Pojawienie się tych inżynierów wiązano z rozpadem średniowiecznego obyczaju cechowego, z przemianami politycznymi we Włoszech, z postępem wyobraźni matematycznej i mechanicznej, ale istotnym czynnikiem był tu także nowy środek przekazu druk. Stwarzał on inżynierom możliwość informowania ewentualnych klientów o własnych zdolnościach. Wielu z nich chwytało zatem chętnie za pióro.
Leonardo da Vinci (1452-1519), opisywany zazwyczaj jako wybitny inżynier Renesansu, nie należał jeszcze do tej grupy i z opora-' mi ujawniał swoją wiedzę. Od połowy XVI do połowy XVII wieku przez Europę przeszły jednak fale publikacji technicznych; rozmaite „teatry maszyn” i inne książki o tematyce inżynierskiej. Nawyk przekonującego wypowiadania się na piśmie szesnastowieczni inżynierowie zawdzięczają swoim przyjaciołom humanistom. Wielu z nich nauczyło się nawet łaciny i robiło prawdziwą karierę intelektualną, tłumacząc i komentując klasyczne, dawne teksty techniczne Archimedesa, Herona czy Witruwlusza. Inni publikowali swoje prace w językach „miejscowych”, takich jak włoski, francuski i angielski, co wymagało niejakiej odwagi, jako że ludzie z pretensją do uczoności powinni byli pisać w języku starożytnych Rzymian. Oni także zostali jednak docenieni i cieszyli się szacunkiem elit akademickich i dworskich. Wydawać by się mogło, że znikać zaczęła przepaść pomiędzy kulturą humanistyczną, a kulturą techniczną oraz pomiędzy teorią i praktyką. A jednak w następnych stuleciach wydarzenia potoczyły się inaczej.

wtorek, 11 lipca 2017

Giovanni Lorenzo Bernini

Kim był Gianlorenzo Bernini? Był niezwykle kontrowersyjną postacią; twórcą, którego dzieł nikt nie mógł pominąć milczeniem; człowiekiem, obok prac którego nikt nie przechodził obojętnie. Fascynując otoczenie, już za życia zbierał hołdy należne niedoścignionemu mistrzowi w dziedzinie sztuki, ale i budząc niechęć, wstręt, wręcz odrazę był surowo potępiany jako wróg równowagi, umiaru, harmonii. Pomimo to nikt ze współczesnych nie był w stanie zlekceważyć nieprzeciętnego talentu GJanlorenza, podbudowanego przebogatą wyobraźnią, jak również nikt nie negował mistrzowskiej techniki jego rzeźbiarskiego dłuta. Bernini, tworząc swoje dzieła jeszcze w duchu idei Renesansu, był prawdopodobnie ostatnim wielkim artystą, który w tak uniwersalny sposób potrafił ogarnąć całą dziedzinę sztuki, ponieważ nie tylko rzeźbił i malował, ale był też architektem urbanistą. Reżyserował przedstawienia teatralne, inscenizował uroczystości, był scenografem. Parał się także poezją, pisywał pamflety oraz sztuki utrzymane w manierze powszechnie wówczas królującej com m edii dell'arte. Dał też początek karykaturze jako samodzielnemu gatunkowi artystycznemu.



Niewątpliwie był pierwszym wszechstronnym mistrzem baroku. A może był zarazem i jedynym, a tym samym ostatnim? Geneza baroku zaś jako stylu artystycznego, którego kolebką stał się Rzym stolica ówczesnego Państwa Kościelnego związana jest właśnie z walką podjętą przez Kościół katolicki z protestantyzmem, czyli z religijną reformą. Opracowane dzień przed zakończeniem obrad soboru zasady propagandowego funkcjonowania sztuki sakralnej miały na celu utwierdzenie wiernych w ich katolickiej wierze. W jaki sposób chciano to osiągnąć? Otóż dążąc do powiązania w jedną kompozycyjną całość architektury, malarstwa oraz rzeźby, przy czym w wystroju barokowych wnętrz szczególny nacisk położono na wrażenia wizualne, zmysłowe. Rytuał sensualistyczny, pobudzający wyobraźnię ludzką, wprowadzał wiernych w odmienny nastrój nastrój złudzeń oraz wizji. Dzięki zaś monumentalizmowi, teatralności, patosowi, bogactwu dekoracji i ornamentyki, jak również dzięki efektom światłocieniowym, błyskotliwej grze złoceń, dynamice oraz sile artystycznej ekspresji kreował w barokowych kościołach katolickich fantastyczny świat pozaziemski. Świat, który porywając ludzką fantazję winien był pozyskiwać zmysły ludzkie, a tym samym i uczucia. Gianlorenzo Bernini kochał ekspresję, ruch, gest ich wewnętrzny potencjał, ich moc, ich dramat. Lubował się w prezentowania sytuacji uroczystych, a zarazem wstrząsających, które zawsze pomieszczał w monumentalnych oprawach, przebogatych dekoracjach.
Ówczesnej sztuce rzucił brawurowe wyzwanie, które w efekcie ukoronowane zostało wielkim sukcesem artystycznym. I może dlatego właśnie Berniniemu, nade wszystko jemu, barokowa architektura Rzymu, a szczególnie Watykanu zawdzięcza tak wiele. W wieku 25 lat Gianlorenzo Bernini został mianowany przez papieża Urbana VIII artystycznym dyktatorem Rzymu i Watykanu. Polecono mu, aby wieńcząc trud swych znakomitych poprzedników Bramantego, Rafaela, Michała Anioła oraz Carla Maderny, nadał wnętrzu centralnej świątyni chrześcijańskiego Zachodu ostateczny wyraz, ostateczną formę. Bernini sprostał temu, wymagającemu nie lada kunsztu i wszechstronności, architektonicznemu, urbanistycznemu oraz rzeźbiarskiemu wyzwaniu, tworząc jednocześnie kanony dla ogólnoeuropejskiego stylu sztuki sakralnej katolickiego baroku. Urzeczywistnieniu tego zadania poświęcił jednak ponad pół wieku, czyli prawie całe swoje dalsze życie. We wnętrzu bazyliki mistrz pomieścił kilka wspaniałych dzieł własnych, z których dwa należy uznać za szczególne a mianowicie 29-metrowej wysokości baldachim z brązu wieńczący domniemany grób apostoła, znajdujący się w centralnym punkcie świątyni, czyli na skrzyżowaniu naw, pod samą kopułą, której wysokość sięga 119 metrów, a średnica wynosi 42 metry, będącej dziełem Michała Anioła oraz przebogatą artystycznie oprawę tronu św. Piotra, tzw. katedrę, usytuowaną w absydzie nawy głównej bazyliki. Baldachim, czyli baldach, w historii kultur świata ma długą tradycję. Jego miano pochodzi bowiem od włoskiego baldacchino, Włosi zaś przejęli je od łacińskiego słowa baldac. Starożytni Rzymianie natomiast zapożyczyli najprawdopodobniej to określenie od imienia stolicy obecnego Iraku Bagdadu, noszącego ongiś nazwę Baldacco, która oznaczać miała niebo, sklepienie niebieskie. Warto bowiem wiedzieć, iż w pierwotnym znaczeniu za baldachim uważano przenośną, czworokątną osłonę w postaci daszka, rozpiętą na czterech drążkach, pod którą pojawiali się władcy. A ponieważ zwyczaj ukazywania się głów panujących pod baldachimem przywędrował na nasz kontynent w dobie wypraw krzyżowych z Azji, może więc Europejczyków, biorących udział w uświęconych przez Kościół wojnach przeciwko innowiercom, imponujące bogactwem i kunsztem wykonania, baldachimy wznoszące się nad głowami kalifów abbasydzkich władających Babilonem, zachwyciły po raz pierwszy w Bagdadzie właśnie? Bagdadzie położonym w centralnym punkcie Bliskiego Wschodu, który od połowy XI wieku był nie tylko wielkim centrum handlowym, ale i potężnym ośrodkiem religijnym, ośrodkiem intelektualnym, ojczyną szkół prawa oraz miastem bibliotek, miastem wiedzy. W tradycji chrześcijańskiej natomiast baldachim osłaniał zwykle przedmioty kultu. Bywał przenośny, gdy używano go w pochodach ceremonialnych, bywał również mocowany na stałe, jako motyw architektoniczny, stanowiąc wspartą na kolumnach lub na filarach dekoracyjną oprawę dla posągów, nagrobków, dla ołtarzy, tronów oraz ambon. Piotrowy baldachim jest konstrukcją stałą, opartą na czterech kolumnach spiralnych, wiążącą nie tylko wizualnie całe wnętrze świątyni, ale stwarzającą także iluzję istnienia drugiej, wewnątrz bazyliki pomieszczonej, struktury architektonicznej. Zamiarem Berniniego było bowiem stworzenie w centralnej części rzymskiego Domu Bożego symbolicznego obrazu Jerozolimy, uważanej za miejsce odkupienia człowieka. Spiralne kształty kolumn, podtrzymujących baldachim, wykończony lambrekinem oraz frędzlą, nawiązywać miały zarówno do jerozolimskiego Przybytku Pańskiego Salomona, jak i do tradycji pierwszej, starochrześcijańskiej rzymskiej bazyliki, postacie aniołów natomiast wieńczące wraz z krzyżem wspartym na globie całą tę gigantyczną konstrukcję, do cherubinów żydowskiej Arki Przymierza. Jako ciekawostkę warto dodać, iż w ówczesnych czasach koszt pierwszego wielkiego dzieła Gianlorenza Berniniego, pomieszczonego w Bazylice Piotrowej, wyniósł około 10 procent rocznych dochodów Państwa Kościelnego. Za dfugi zaś, nie mniej wspaniały popis mistrza, uważana jest Piotrowa „katedra”. „Katedra” skąd ta nazwa? Otóż pochodzi ona od słowa cathedra, które starożytni Rzymianie przejęli od Greków.
Grecy natomiast mianem tym (k a th e d ra ) określali po prostu krzesło. Katedra to jednak nie zwyczajny taboret, lecz dostojne, bogato zdobione siedzisko z oparciem, wykonane z drewna lub z kamienia, które pełniąc funkcję tronu umożliwiało starożytnym władcom przyjmowanie reprezentacyjnej postawy w pozycji siedzącej. Katedra stanowiła więc nieodłączny atrybut potęgi i siły. We wczesnym Średniowieczu chrześcijaństwo, wynosząc swych wysokich dostojników kościelnych na trony, przejęło tradycję katedry od świata pogańskich kultur antycznych. A ponieważ fotel biskupi sytuowano w Chrystusowych świątyniach w części prezbiterialnej, przeznaczonej jedynie dla osób duchownych, może więc nazwa kościoła katedralnego, czyli świątyni biskupa, przyjęła się z czasem od łacińskiego miana jego reprezentacyjnego tronu? Ocalała „katedra” św. Piotra do połowy XVII wieku przechowywana była w rzymskiej bazylice w kaplicy chrztu. Nie była jednak prezentowana wiernym. Dopiero w 1657 roku Gianlorenzo Bernini, na polecenie papieża Aleksandra VII, jako pierwszy podjął się artystycznego wkomponowania tej cennej relikwii, pochodzącej przecież z pierwszej rzymskiej starochrześcijańskiej świątyni, w ołtarz znajdujący się w głównej absydzie nowej Piotrowej Bazyliki. Jak to uczynił? Pragnąc ukazać fotel biskupa Rzymu, jak w chrześcijańskiej tradycji przystało, w potędze chwały, zaprojektował tronowi otoczenie szczególne. Obserwator, stojąc w nawie głównej bazyliki, dostrzega w prześwicie pomiędzy spiralnymi kolumnami baldachimu, pomieszczonego nad grobem apostoła, mieniący się złotem i złotem wokół emanujący tron św. Piotra, który unosi się w przestrzeni wypełnionej promieniami, obłokami oraz postaciami chórów anielskich. Kompozycja ta, wykonana przez 35 współpracowników w ciągu 9 lat pod kierunkiem Berniniego w marmurze, brązie oraz stiuku1) białym i złoconym, wzbogacona nadto naturalnym efektem świetlnym, dzięki oknu znajdującemu się w absydzie, tworzy wraz z optycznie obramowującym ją baldachimem wspaniałą, imponującą grą złoceń i świateł, stylową całość. Nic więc dziwnego, że uważana za szczytowe osiągnięcie mistrza, „katedra” św. Piotra stała się z czasem jednym z wielokroć kopiowanych, powtarzanych, naśladowanych estetycznych kanonów sztuki baroku. W epoce Gianlorenza, czyli w połowie XVII wieku, cała bryła Piotrowego Sanktuarium wraz z ogromną fasadą zaprojektowaną przez Carla Madernę była już gotowa. Wciąż jednak nie rozwiązanym problemem pozostawał plac Św. Piotra, który na stosunkowo niewielkim obszarze winien był nie tylko pomieścić licznie zgromadzone rzesze pielgrzymów, ale również stworzyć właściwą optykę należną architekturze świątyni, która ogniskując życie całego świata katolickiego, miała szokować, zadziwiać, porażać swą potęgą. Gęsto zabudowany w owym czasie teren przed bazyliką postanowiono wyburzyć, powierzając jednocześnie jego urbanistyczną koncepcję artystycznej wyobraźni mistrza Berniniego. On natomiast, zanim zdecydował się na bardzo oryginalną, gdyż eliptyczną w kształcie przestrzeń o szerokości 240 metrów i długości liczonej od fasady świątyni po zamknięcie krzywizny owalu 290 metrów, eksperymentował z ołówkiem na papierze długo, a nawet bardzo długo. W grę wchodził bowiem zarówno podłużny, jak i kolisty kształt placu.
A ponieważ obszar przed bazyliką co do rozmiarów był skromny, a skośnie ustawiona do fasady świątyni przednia elewacja Pałacu Watykańskiego placowi przylegającemu do frontonu Piotrowego Sanktuarium z konieczności nadawała kształt trapezoidalny, może więc to skłoniło Berniniego do zaproponowania placowi Św. Piotra owalnej, optycznie poszerzającej go przestrzeni? A ponadto eliptyczna forma placu miała przypominać wiernym o starożytnych amfiteatrach rzymskich miejscach męczeństwa i zagłady pierwszych chrześcijan. Istnieje również domniemanie, iż owalny kształt placu Św. Piotra symbolizować mógł, w sposób głęboko ukryty oczywiście, kopernikański heliocentryczny model naszego Układu Słonecznego oraz całego Wszechświata. Skąd ta hipoteza? Otóż o 34 lata młodszy od Galileusza Bernini najprawdopodobniej był świadkiem wielkiego życiowego dramatu włoskiego fizyka, astronoma, filozofa, medyka i matematyka w jednej osobie, gdy w 1633 roku trybunał inkwizycyjny wytoczył uczonemu, w Rzymie, głośny proces, w wyniku którego nie tylko zabroniono Galileuszowi rozpowszechniania jego odkiyć, propagowania poglądów, ale i nakazano odwołać je publicznie. W każdym razie w okresie, gdy Bernini (lata 1656-1667) realizował projekt placu Piotrowego, Galileusz kończył swe życie, skazany na dożywotnią egzystencję pod inkwizycyjnym nadzorem. Czyżby w ten oto sposób Gianlorenzo głęboko religijny, rozmodlony, zdawałoby się, bezgranicznie lojalny syn Kościoła pragnął w tajemnicy wyszeptać Stwórcy słynne „e p p u r s i m u o v e " poza plecami swych papieskich i kardynalskich mecenasów oraz mocodawców? Samą elipsę placu Św. Piotra Bernini postanowił zaznaczyć dwoma, 17-metrowej szerokości, ramionami czterorzędowych kolumnad, które, chociaż ograniczyły, lecz bynajmniej nie zamknęły owalnej przestrzeni, gdyż dzięki prześwitom widocznym pomiędzy kolumnami, poszerzyły i wzbogaciły plac, otwierając go jakby na całe pobliskie otoczenie.
Z czasem koncepcję tę uznano za jedno z najgenialniejszych rozwiązań architektonicznych na świecie. Czy można się dziwić, skoro z dwóch okrągłych kamieni wmurowanych w powierzchnię placu, kamieni stanowiących punkty ogniskowych elipsy, najlepiej obserwuje się kolumnady, a złudzenie optyczne zamienia ich półokrągłe ramiona w linie proste? Wszystkie kolumny, zaprojektowane w stylu doryckim, liczą 13 metrów wysokości. Jest ich 284. Ponad nimi Gianlorenzo pomieścił nadto 96 potężnych posągów postaci świętych. W ten oto sposób w wyobraźni Berniniego miała wyglądać prawdopodobnie personifikacja niebiańskiego teatru potrydenckiego Kościoła, który w II połowie XVII wieku w pełni czuł się już triumfatorem nad protestancką „herezją ”W centralnej części placu natomiast postawiony został egipski obelisk, który ludziom epoki baroku nie musiał jedynie kojarzyć się z pogaństwem, lecz raczej z doskonalącą istotę człowieczą drogą ku Słońcu, czyli drogą wiodącą ku światłości, ku Bogu. W czasach Berniniego wierni przekraczali Tybr przez most Św. Anioła i u stóp dawnego mauzoleum cesarza Hadriana rozpoczynali swą wędrówkę w kierunku Watykanu, przy czym teren dzielący rzekę od placu Św. Piotra był gęsto zabudowany. Istniały jedynie dwie wąskie ulice, a właściwie zaułki, prowadzące przez dzielnicę Borgo ku bazylice. Gianlorenzo będąc jednak genialnym wizjonerem, a zarazem wielkiej miary scenografem teatru epoki baroku, postanowił przestrzeni tej, nazwanej Świętą Drogą, nadać kompozycję drogi triumfu, projektując ją niczym ramę, niczym tło służące podniosłym uroczystościom kościelnym. Świętą Drogę wiodącą do „katedry”, czyli do tronu św. Piotra, pomieszczonego w absydzie nawy głównej świątyni miał rozpoczynać starożytny most Św. Anioła przerzucony ponad Tybrem. Tej rzece wyobraźnia Gianlorenza podsunęła bowiem skojarzenie z Rubikonem, który w tym miejscu właśnie symbolizować miał granicę między światem doczesnym, skąd przybywali pielgrzymi, a Watykanem, uważanym za sanktuarium Boga oraz rezydencję jego namiestnika na Ziemi. W koncepcji Berniniego most Św. Anioła stanowił więc klamrę spinającą dwa światy doskonały świat boski z grzesznym światem człowieka.
A ponadto most w symbolice religijnej utożsamiany jest z bezpieczną drogą wiodącą wiernych ku odkupieniu, ku zbawieniu. Zadanie papieża (papież po łacinie: p o n tife x m axim us, co oznacza nie tylko najwyższego kapłana, ale i budowniczego mostów) winno sprowadzać się do umiejętności skonstruowania takiego mostu, który doprowadziłby ostatecznie ułomną istotę ludzką do Boga. Uskrzydlone figury antyczne, zdobiące most Św. Anioła, a wyobrażające pogańskie boginie zwycięstwa, artysta postanowił zastąpić postaciami dziesięciu aniołów, królujących ponad wodą, symbolizującą zmienność oraz zagrożenie. Dwa z nich tzw. Anioł z wieńcem cierniowym oraz Anioł z napisem są dziełem samego Berniniego, pozostałe natomiast, wykonane na podstawie projektów Gianlorenza, wyszły spod dłuta innych artystów. Most Św. Anioła uważany jest za najpiękniejszy w całym Rzymie. W jego dekorację Bernini włożył jednak niemało wysiłku, wymagał bowiem materiału o najwyższej jakości nieskazitelnie białego, bez żadnych skaz. Bloki carrarajskiego marmuru o niebagatelnych wymiarach wysokości 3,01 metra, szerokości 1,56 metra i grubości 1,11 metra z niezwykłym trudem były wyszukiwane w kamieniołomach w Polvazzo. Wiele kłopotów przysporzyło również zorganizowanie odpowiedniego transportu. I chociaż pierwszy blok skalny drogą morską odpłynął do Rzymu dopiero po pół roku od chwili złożenia zamówienia przez artystę, rozczarowany Bernini nie wahał się odesłać go z powrotem.
Artyście chodziło również o to, aby dokładnie zostało określone miejsce, z którego widok zwieńczonego kopułą Piotrowego Sanktuarium, w otoczeniu dwuramiennej eliptycznej kolumnady, jak najsilniej, jak najpotężniej oddziaływałby na osoby pielgrzymujące do Watykanu. Dlatego też nosił się z zamiarem wybudowania tzw. trzeciego ramienia kolumnady, które zamknęłoby owal placu od strony przeciwległej do fasady bazyliki. A wówczas pozostawione zostałyby jedynie dwa niewielkie przejścia po bokach nowej struktury architektonicznej. A skoro wejście, wjazd na plac Św. Piotra byłby możliwy tylko pod kątem prostym do przedniej elewacji świątyni, efekt silnego wrażenia, spotęgowanego zaskoczeniem, zostałby osiągnięty w pełni. Berniniemu chodziło bowiem o uzyskanie w świadomości ludzkiej poprzez emocje, poprzez szok, jak największego kontrastu pomiędzy obrazem miasta człowieka, z którego przychodzili pątnicy, a obrazem miasta Boga, do którego zdążali. Trzecie ramię kolumnady nie doczekało się jednak urzeczywistnienia. Gęsto zabudowany teren dzielący Zamek św. Anioła od Piotrowego Sanktuarium został wyburzony dopiero w epoce włoskiego faszyzmu, dając miejsce słynnej arterii via della Conciliazione (Alei Pojednania), powstałej w latach 1934-37, na pamiątkę zawartego w 1929 roku konkordatu między Stolicą Apostolską a rządem włoskim, który uznał eksterytorialność obszaru Watykanu oraz suwerenną władzę papieży na tym terytorium. Urbanistyczny zamysł Gianlorenza w porównaniu z prostotą koncepcji zrealizowanej w czasach Mussoliniego był niewątpliwie śmielszy, dynamiczniejszy, a zarazem subtelniejszy i bardziej wyrafinowany, stanowił bowiem kolejny przykład odzwierciedlający przewodnią myśl całej twórczości artysty, której Bernini nadał miano „la bellezza del concetto", czyli piękna koncepcji, starając się zamysł ten realizować zawsze zarówno, gdy tworzył popiersia, jak i potężne grobowce swoich mecenasów, gdy projektował kościoły, pałace, słynne rzymskie fontanny, jak i gdy rzeźbił posągi o tematyce mitologicznej, biblijnej. A także wówczas, kiedy proponował przebudowę fasady Luwru oraz gdy zmieniał cały układ architektoniczny Schodów Królewskich (Scala Regla ).prowadzących do watykańskich apartamentów papieży. (W tym ostatnim przypadku chodziło bowiem o stworzenie w zbyt wąskiej i jednocześnie zbyt wydłużonej klatce schodowej iluzji normalnych proporcji poprzez układ kolumn o malejących średnicach i w miarę wznoszenia się ku górze coraz bardziej zbliżających się do ścian.) Goethe miał ponoć powiedzieć, iż ograniczoność ujawnia mistrza, jako że talentem prawdziwego twórcy obdarzona jest tylko ta osoba, która posiadła umiejętność łączenia swych pomysłów, swych wizji z realiami, z rzeczywistością. Gianlorenzo Bernini rzadko miał okazję tworzyć swe dzieła od samego początku, od podstaw. Zwykle przypadło mu w udziale wieńczenie prac rozpoczętych przez mistrzów Renesansu. A jednak pomimo roli kontynuatora, epigonem nigdy nie był. Postawiony wobec wielu uwarunkowań, konieczności i ograniczeń, wzniósł się wysoko ponad nie, tworząc swój własny, odrębny styl.

czwartek, 29 czerwca 2017

Czym jest i jak działa sekstant




Pojęcie nawigacji, czyli umiejętności orientowania się w położeniu statku lub łodzi na powierzchni akwenu od swych początków było związane z pomiarami kątów. I tak np. kąt pionowy pomiędzy szczytem a podstawą latarni po odpowiednich przeliczeniach dawał nawigatorowi linię pozycyjną, czyli odległość od tej latarni. Podobne do wyznaczania kąta pionowego były pomiary wysokości ciał niebieskich, na przykład Gwiazdy Polarnej. Jeśli założyć, że świeci ona dokładnie nad biegunem, jej wysokość jest szerokością geograficzną, np. zero stopni na równiku, dwadzieścia osiem stopni na Wyspach Kanaryjskich a dziewięćdziesiąt stopni dla obserwatora, który osiągnął biegun północny. Im dokładniejszy pomiar kąta, tym dokładniejsza linia pozycyjna, a więc określenie położenia statku na morzu.

Starożytni żeglarze mierzyli kąty najpierw pięścią lub tabliczką wielkości dłoni, później wynaleźli kilka instrumentów, np. laskę Jakuba, astrolabium i kwadrant, które jednak dawały pomiar z dokładnością do pół stopnia. Jeden stopień, to na powierzchni ziemi odległość 60 mil morskich, z których każda liczy 1852 metry. Przy dokładności pół stopnia popełniano błąd trzydziestu mil, a przy starannej interpolacji  do jednej czwartej stopnia 15 mil, co nie wystarczało, aby trafić do portu, gdyż zasięg obserwacji wzrokowej jest znacznie mniejszy. Mierzenie wysokości ciała niebieskiego za pomocą astrolabium lub kwadrantu wprowadzalo dodatkowe błędy na kiwającym się pokładzie. W efekcie nawigatorzy do końca XVII wieku nie mogli sobie dać rady z dokładnością określania linii pozycyjnej według ciał niebieskich używając takich instrumentów.

Dopiero sekstant spełnił ich oczekiwania. Czym jest więc ten wyjątkowy wynalazek? Sekstant jest kątomierzem lusterkowym, który dzięki związaniu pomiaru z ostrą linią widnokręgu (zamiast trudnego do ustalenia na kołyszącym się statku pionu) skutecznie konkuruje do dziś z mniej udanymi rozwiązaniami.

Pamiętamy z dziecinnych baśni pisanych przez mistrza Brzechwę, ze lis Witalis „miał lusterko posrebrzane, które z tego było znane, że gdy czyhał ktoś na lisa powstawała na nim rysa”. Lusterka sekstantu stały się dla nawigatorów takimi właśnie czarodziejskimi zwierciadłami, które pozwoliły przekroczyć barierę dokładności. Drogę rozwoju kątomierzy lusterkowych zapoczątkował londyński profesor geometrii, fizyk i matematyk, członek Royal Society Robert Hooke w 1666 roku. Opierając się na znanej zasadzie równości kątów padania i odbicia od lustrzanej powierzchni zasugerował, że zastosowanie odpowiedniej podziałki przy ruchomym ramieniu, na którym zamocowane jest lusterko, pozwoliłoby mierzyć dokładnie kąty.



Spójrzmy na staroświeckie lusterko uwidocznione na rys. 1. Jeśli obserwator trzymałby je pionowo, widziałby w nim własną twarz. Na rysunku płaszczyzna lusterka odchylona jest od pionu o 45 stopni a obserwator widzi gwiazdę znajdującą się w zenicie. Wyprowadzanie wzoru noszącego nazwę teorii sekstantu jest przewagą ambicji naukowej nad zdrowym rozsądkiem. Można wyjaśnić to znacznie prościej. Gdyby lusterko zamocować na osi, to jego rączka, przesuwając się po wyskalowanym luku, wskaże nam zawsze kąt dwa razy mniejszy od wysokości gwiazdy. Podstawowym niedomaganiem takiego kątomierza jest możliwość mierzenia wysokości gwiazd znajdujących się wyłącznie za obserwatorem, przy czym gwiazdy znajdujące się nisko nad widnokręgiem będzie on zasłaniał swoją głową.

Niedogodność tę usunął Izaak Newton, który w 1699 roku wynalazł kątomierz z dwoma lusterkami, tak że można mierzyć nim wysokości ciał niebieskich znajdujących się przed obserwatorem. Opis tego wynalazku został przetrzymany w biurku do roku 1731 przez astronoma Edmunda Halleya, prezydenta londyńskiego Royal Society  a więc przez trzydzieści dwa lata! Geniusz Newtona wybrał więc dla nawigatora cienki promień gwiazdy (który prościej mówiąc nie ma wymiaru nazywanego grubością), sprowadził go na dwa zwierciadła, których płaszczyzna jest zbliżona do idealnej gładzi i uzyskał przekraczającą oczekiwania dokładność pomiaru kątów. Ponieważ poszukiwania nowego, dokładnego kątomierza morskiego prowadziło jednocześnie wiele osób, zgłosił do tejże instytucji w roku 1730 wynalazek o nazwie sekstant Amerykanin Thomas Godfrey, pracujący w Filadelfii jako szklarz (zawód szklarza miał wówczas wysoki status społeczny i wymagał znajomości optyki).

Wynalazek Godfreya został jednak rozpatrzony dopiero w roku 1733 razem z oktantem, zgłoszonym w roku 1731 przez wiceprezydenta Royal Society Johna Hadleya. Niezależnie od znanych w gronie fachowców kontrowersji dotyczących pierwszeństwa pomysłu trudno nie zadać sobie pytania, dlaczego Newton nie upomniał się o swój wynalazek, nie podejmując prób zastosowania go w praktyce. Ten najpotężniejszy umysł ścisły swoich i być może wszystkich czasów był już wówczaf twórcą rachunku różniczkowego i całkowego, a na dwanaście lat przed wynalezieniem sekstantu opublikował fundamentalne dzieło „Philosophiae naturalis principia mathematica”, w którym sformułował m.in. prawo powszechnego ciążenia. Jego osiągnięcia teoretyczne wyznaczyły mu więc i tak już trwałe miejsce w historii nauki, zaś będąc opanowany pogłębiającą się obsesją, że nie starczy mu życia na dokonanie nowych, ważnych odkryć, być może nie chciał tracić czasu na jałową walkę z biurokracją tak monumentalną, o jakiej nie śniło się później prof. Northtote Parkinsonowi.

Być może Newton nie przewidywał też jak doskonale jego pomysł sprawdzi się na morzu i jak skutecznie sławił będzie jego geniusz wśród grupy zawodowej, w której naukowców nie ceni się zbytnio. Tylko bardzo nieliczne produkty umysłu ludzkiego w sposób tak doskonały łączą w sobie prostotę i precyzję, niezawodność działania i przydatność praktyczną. Na rys. 2 przedstawiono ideę kątomierza z dwoma lusterkami ozdobne lusterko z rączką ma powierzchnię odbijającą tak ustawioną, że odbija się od niej promień biegnący od gwiazdy znajdującej się przed obserwatorem, toteż na jego drodze musi być umieszczone jeszcze jeno lusterko, aby promień odbity po raz drugi wpadł następnie do oka obserwatora. To drugie, nieruchome lusterko jest jeszcze dodatkowo podzielone na dwie połowy, z których jedna jest lusterkiem, a druga przezroczystym szkiełkiem.

Chytre to rozwiązanie pozwala nawigatorowi widzieć w połówce lustrzanej odbity obraz gwiazdy i jednocześnie w połówce przezroczystej poziomą linię widnokręgu. Właśnie wtedy, gdy ta linia oddzielająca ciemniejszą wodę od jasnego nieba zostanie „dotknięta” przez obraz gwiazdy, rączka lusterka ruchomego wskazuje jej wysokość z tym, że odchylenie o 22° od położenia  zerowego  odpowiada  wysokości gwiazdy wynoszącej 44°, a więc dla wygody należy skalować podziałkę od razu w podwójnym zagęszczeniu. Nazwa sekstant pochodzi od liczebnika łacińskiego  instrument sporządzony przez Godfreya pozwalał mierzyć kąty od 0° do 120°, a więc łuk, na którym była podziałka wynosił 60°, co jest szóstą częścią koła. Kątomierz Hadleya miał łuk wynoszący jedną ósmą koła, stąd nazwa oktant dziś każdy z tych instrumentów nazywany jest umownie sekstantem. Próby przeprowadzone na otwartym morzu z użyciem sekstantu wykazały, że można nim mierzyć kąty z dokładnością daleko większą od wymaganej w ówczesnej nawigacji, a zapotrzebowanie na niego rosło tak szybko, że warsztaty nawigacyjne nie były w stanie nadążyć z wykonaniem zamówień, mimo że największy z nich manufaktura J. Kamadena wyprodukował w latach 1735-1799 około tysiąca sekstantów.

Na rys. 3 przedstawiamy w pewnym uproszczeniu obraz tego instrumentu z wyłączeniem szczegółów mniej istotnych, jak kratownica ramy, czy filtry przyciemniające stosowane przy obserwacjach Słońca, aby nawigator nie uległ oślepieniu. W stosunku do poprzedniego poglądowego schematu uwidoczniono na rysunku lunetkę obserwacyjną skierowaną na nieruchome lusterko dolne, podzielone na część odbijającą i przezroczystą. Oczywiście obydwa lusterka przedstawione są już jako krawędzie, gdyż są one prostopadłe do ramy przyrządu. Rama jest sektorem koła o dwu prostych ramionach i łuku nazywanym limbusem. U szczytu znajduje się oś obrotu ramienia ruchomego nazy wanego alidadą, której drugi koniec, ślizgający się po limbusie ma wycięte okienko z taką samą podziałką, jaka dziś znajduje się w suwmiarkach. W Polsce nazywa się takie urządzenie noniuszem, jakkolwiek nazwa ta jest historycznym, uświęconym tradycją nieporozumieniem. Pochodzi ona od nazwiska portugalskiego matematyka Pedro Nuneza (1492-1577), zlatynizowanego jako Noniusz.

Wynalazł on tzw. skalę transwersalną służącą do odczytywania ułamków kątów i ta skala była używana w pierwszych sekstantach, gdyż istniała od dawna. Natomiast urządzenie zwane u nas noniuszem wynalazł w roku  1631  matematyk  francuski  Vernier. We Francji, Anglii, Związku Radzieckim i USA jest ono zwane vernier, natomiast w Niemczech mylnie nazwano go noniuszem, przypisując jego wynalezienie Noniuszowi, zaś z Niemiec ta nazwa przeniknęła do Polski. W obecnej dobie wykonanie dobrego sekstantu nie nastręcza większych trudności, ale również pierwsze sekstanty, wykonywane technologią na poły chałupniczą robione były z dużą precyzją. Instrument taki był jednak stosunkowo drogi oraz wymagał bardzo starannego obchodzenia się z nim, toteż nawigator nabywał go dla siebie na cały okres swego żeglarskiego żywota.

Ponieważ dokładność pomiarów i pozycji, a w dalszej konsekwencji bezpieczeństwo osobiste właściciela zależały od wykonania instrumentu, nawigator nabywając sekstant poświęcał na zakup co najmniej dwa dni, które spędzał w warsztacie nawigacyjnym sprawdzając gładź lusterek, wycentrowanie alidady, a przede wszystkim najdłużej, za pomocą specjalnej lupy musiał sprawdzać równomierność nacięć podziałek limbusa i noniusza, które były ryte w dużym zagęszczeniu na wkładce ze srebra. Dawne warsztaty nawigacyjne mieściły się zazwyczaj nad brzegiem morza, aby nabywający sekstant mógł z werandy widzieć linię widnokręgu, wyregulować sobie przyrząd i zmierzyć kontrolnie wysokość Słońca. Ten przesadny  wydawałoby się  rytuał miał jednak ogromne znaczenie: sekstant stawał się dla nawigatora czymś więcej niż kusza dla Strzelca czy szpada dla kawalera maltańskiego; uczył go kultury zawodowej i wywoływał specjalne przywiązanie ugruntowane wyłącznością posiadania powiązaną z doznaniami estetycznymi.

Dawne sekstanty odznaczały się nierzadko pięknym wykonaniem grawerskim. Również kasety, w których je przechowywano i przenoszono, wykonywano z trwałego, specjalnie suszonego drewna i z zewnątrz pięknie zdobiono, a w środku wykładano aksamitem. Kupujący otrzymywał dodatkowo filtry do lunet, buteleczkę oleju kostnego do konserwacji i mały wkrętak zegarmistrzowski. Kluczyk do kasety nawigator zawsze nosił przy sobie przeważnie zamocowany na bransolecie u przegubu lewej ręki. W codziennej praktyce nawigacyjnej z sekstantem trzeba było obchodzić się bardzo delikatnie już wyjmując go z kasety nie wolno było dotknąć alidady, aby nie rozcentrować jej osi, wobec czego nawigator brał sekstant w rękę tak, jak się bierze dzieło sztuki lub drogocenny sztucer.

Myśliwi uważają polowanie za najlepszą zaprawę dla ciała i ducha, zaś operowanie sekstantem ma w istocie swej to, co w polowaniu najpiękniejsze nie odbiera istnienia żadnemu żywemu stworzeniu, a nie tylko „Professional hunters”, czyli zawodowi selekcjonerzy z Parku Narodowego w Kenii wiedzą, że polowanie jest prawie morderstwem, gdyż wobec sztucera z celownikiem optycznym nie ma dziś szans żadne najdziksze zwierzę, nawet szybkonogi gepard czy antylopa gnu. Pomiar wysokości sekstantem przypomina składanie się do strzału, z tym, że jest od niego bardziej finezyjne, a dobry lub nawet dostateczny rezultat pomiaru wymaga większej niż przy strzale koncentracji woli i zmysłów. Mierząc wysokość gwiazdy lub Słońca z chwiejnego pokładu nawigator musi nauczyć się balansować tułowiem, aby skompensować przechyły statku, przycisnąć łokcie do piersi, aby wyeliminować zmęczenie rąk, a następnie połączyć w wyobraźni swoje oko z namierzonym ciałem niebieskim i zawiesiwszy na tej niewidzialnej nici sekstant wykonywać nim łukowanie za pomocą jednej ręki tak, aby obraz gwiazdy lub Słońca dotknął linii widnokręgu.

W wyniku dziennego obrotu Ziemi wszystkie ciała niebieskie mają swój ruch pozorny ze wschodu na zachód więc pomiar sekstantem jest polowaniem na obiekt ruchomy: obraz każdego z nich wynurza się albo zapada w wodę widzianą przez szkiełko dolnego lusterka. Trzeba więc drugą ręką precyzyjnie przesuwać po limbusie alidadę z lusterkiem ruchomym i nie przerywając łukowania wybrać moment styku z widnokręgiem zaś w tym samym ułamku sekundy odczytać z chronometru czas odpowiadający obserwacji. Nawigatorzy o dużej praktyce, szczególnie niektórzy I oficerowie pływający na szlakach oceanicznych, są niedościgłymi mistrzami w dziedzinie nawigacji według ciał niebieskich. Ich wachty dzienne przypadają na godziny świtu, a nocne  zmierzchu, mają więc największe doświadczenie w określaniu pozycji z Księżyca, gwiazd i planet. Dokładne pomiary są możliwe tylko podczas zmierzchów i świtów, bo jednocześnie dobrze widać widnokrąg, ale wymagają też większej zdolności rozdzielczej oka, natomiast obserwacje Słońca są łatwiejsze i możliwe do wykonania przez cały dzień, jeśli niebo jest bezchmurne, dlatego pełni wówczas wachtę II lub III oficer, aby nabrać odpowiedniej wprawy.

Współczesne sekstanty, wyposażone zamiast noniusza w śrubę mikrometryczną z bębenkiem, którego obwód podzielony jest na 60 działek minutowych, pozwalają na odczyt z błędem 10 sekund kątowych. Na pełnym morzu, nawet do celów ratowniczych wymagana jest dokładność określania pozycji do dwóch minut kątowych, czyli dwóch mil morskich, a więc promienia, w jakim można dostrzec człowieka na powierzchni wody za pomocą lornetki. I chociaż do błędów pomiaru dodaje się jeszcze błędy obliczeń, jak również warunki obserwacji nie zawsze przecież są idealne, to jednak sekstant ze swą dokładnością wyprzedza zapotrzebowanie nawet dziś, kiedy człowiek odbywa podróże w kosmos. Jego niezawodność ze względu na prostotę konstrukcji jest nieporównywalna z żadnym instrumentem służącym do określania pozycji podczas żeglugi przez ocean.

Dziś, kiedy nie ma na Ziemi prawie ani jednego gatunku grubego zwierza, który nie byłby pod ochroną, układ lusterek sekstantu jest jedynym wytworem myśli ludzkiej, z którym człowiek, stając przeciw całej otaczającej go naturze, rzuca na szalę tylko pewność swojego oka i ręki. Przed celownikiem optycznym tego sztucera ucieka dniem i nocą najgrubsza zwierzyna kosmosu: Słońce, Księżyc i najjaśniejsze planety oraz wybrane, a rozłożone równomiernie po całym firmamencie, gwiazdy noszące romantyczną nazwę gwiazd nawigacyjnych. Kiedy pod koniec XIX wieku armatorzy zaczęli wyposażać statki w sekstanty pochodzące z produkcji przemysłowej, straciły one dużo ze swej urody, chociaż nadal mają sylwetkę retro, bo taka jest ich budowa, ale brak im grawerki i ozdobnych kaset, które zastąpione zostały prostymi drewnianymi skrzynkami. Bardzo pięk-. ne sekstanty można oglądać w muzeach morskich, zwłaszcza w Anglii i to właśnie z tego pierwszego okresu, kiedy każdy sekstant miał swoje indywidualne oblicze.

Są to przeważnie pamiątki po wybitnych ludziach morza, komandorach i admirałach flot czy sławnych kapitanach statków handlowych. W Londynie przechowywany jest sekstant admirała J. Duckfortha oraz J. Napiera, słynnego twórcy pięcioboku trygonometrycznego. Wiele zabytkowych sekstantów znajduje się na sławnych żaglowcach, zacumowanych w suchych dokach i jako relikt ówczesnej potęgi Imperium Brytyjskiego udostępnionych zwiedzającym oraz w Coves, na wyspie Wight, w muzeum instrumentów nawigacyjnych, urządzonym w hotelu Holmwood. W Paryżu można oglądać ładne sekstanty w Musee de la Marinę, niedaleko przystanku metra Trocadero. Wartościowe zbiory znajdują się również w muzeach krajów skandynawskich, wśród których poczesne miejsce zajmuje twierdza Kronborg w Danii znana na świecie jako zamek Hamleta. W zbiorach polskich mamy po kilka starych sekstantów w muzeach morskich Gdańska i Szczecina. Sekstant powstał w epoce rewolucji naukowo-technicznej, kiedy już w ciągu dziesiątek lat wynalazki zaczynały się starzeć, a mimo to używa się go nadal w XX wieku i najprawdopodobniej używać będzie jeszcze w wieku XXI.

Wynalazcy sekstantu nie skorzystali z założeń astrolabium czy innych mało dokładnych instrumentów musieli odrzucić pion i związać pomiar z widnokręgiem, natomiast projekty, które powstały później, jak sekstant ze sztucznym horyzontem, sekstant używany w podróżach na Księżyc, czy nawet sekstant sprzężony ze wskaźnikiem telewizyjnym są już mutacjami sekstantu klasycznego. Rewolucja naukowa przewróciła w latach 1500-1800 większość dawnych systemów i teorii, ale już wszystkie odkrycia późniejsze musiały korzystać z jej dorobku. Prof. Rupert Hall w swojej „Seientific Revolution” pisał, że Kopernik obalił system Ptolemeusza, ale po roku 1800 późniejsze odkrycia zawsze zawierały w sobie wcześniejsze: Einstein nie wykazał, że Newton się mylił, ani Ruthefort nie udowodnił, że Lavoisier był w błędzie.

środa, 14 czerwca 2017

Magia liczb

Ostatnimi czasy staliśmy się narodem liczącym. Liczymy (np. pieniądze), liczymy się z... (np. kryzysem społecznym), liczymy na... (pomoc innych), przeliczamy (z DM na $), wyliczamy (włas­ne zasługi lub błędy polityczne przeciwników), rozliczamy (daw­ne  ekipy),  wliczamy  (w koszty  własne),  zaliczamy (semestry, hm,  znajomości,  wystawy)  itp.  itd.  Moda!!!  Naturalną  konsekwencją  takiego postępowania jest pojawienie się magicznych liczb, których  teorię i praktykę zaraz wyłożę. Najszczęśliwszą liczbą (a może jednak cytrą? -  dysputę pozo­stawiam fachowcom-matematykom) jest n (czytaj:pi). Przykład: „Zarobimy na tym ji x drzwi (czytaj: pi razy drzwi) dwadzieścia baniek (bańka - liczba umowna równa dawnemu milionowi zło­tych - przyp. tłumacza)!" lub „To frajerstwo (dawniej: czcigodna konkurencja) straciło na  tym  biznesie  (dawniej: geszefcie lub interesie -  wszystko przypisy tłumacza) n x oko (czytaj: pi razy oko) z dziesięć baniek!"
Szczęśliwymi cyframi stają się ułamki od 0,5 do 0,99. Dawniej liczący się „liczący" rzucał: „Mnie nie interesuje biznes bez trzy­ krotnego przebicia!" (tzn. zysk - wkład inwestycyjny x 3). Obec­nie pokochaliśmy „wysokie  ułamki",  choć niektórzy magowie rynku przebąkują coś (oczywiście bez sensu!) o niewielkim, ale stałym  szczęściu, jakie  może płynąć  z liczb  wyrażających  się wartościami 0,5, 0,10, 0,15. Na przykład przesądni bankowcy wie­rzą  w wartości od 0,03 do 0,12 i przekonują nas, że też powin­niśmy wierzyć, iż są one dla nas szczęśliwe...

Są  też liczby feralne, przynoszące pecha,  zdradliwe...  Są  to. zazwyczaj te liczby, które nadrukowane na wyrobach przed pół rokiem  miały  zapewnić  im  powodzenie,  a  także  przynieść
szczęście producentom. Rozwijać szczegółowo ich teorię można by  choćby  na  podstawie  feralnych  od  zawsze  cen  benzyny i innych produktów ropopochodnych,  ale  brak  mi  tu  miejsca  i liczę na  Waszą umiejętność liczenia. A najgorzej, że strasznie się ta  teoria liczb szczęśliwych (lub nie) skomplikowała. Dawniej 3 było cyfrą szczęśliwą, bo to i oce­ na była zaliczająca, i „Bog trojcu lubit”, jak zapewniali Rosjanie, i Omne trinum perfectum („wszystko potrójne jest najlepsze”), jak pisali Rzymianie. 13 było pechowe jednoznacznie i ostatecz­nie,  mimo  zapewnień,  że  „trzynastego  nawet  w grudniu  jest wiosna”,  bo  co  to za  szczęście,  takie  wariacje klimatyczne lub stan  wojenny!  Waham  się  co  do  biblijnej  liczby oznaczającej apokaliptyczną bestię - 666, bo jakby to trochę obrócić, to wyj­dzie 999,  a  więc numer Pogotowia  Ratunkowego,  a nie chciał­bym  w żaden sposób urazić ludzi w białych kitlach. A może to dowód na spójność lub symetryczność (konsekwentnie matematyzuję język felietonu!) Dobra i Zła? Koniec końców pan Zagło­ba uznał liczbę 77
za pechową („... póki mi było dwie siekiery nad karkiem...”),  a  składa  się  ona przecież z dwóch  kabalistycznie szczęśliwych siódemek...

Na razie magiczną feralną liczbą dla Polaków jest wg GUS-u ok. 42  600  000 000 $ naszego długu i liczba ta będzie magicznie wpływać jeszcze przez  długie  lata  na  wszystkie liczenia  tego
kraju na lepszą przyszłość -  indywidualnie i zbiorowo...