sobota, 8 czerwca 2019

Ciekawostki o nexus, bramka sms

Teraz, gdy już uporaliśmy się z formalnościami, czas postawić główną tezę felietonu, którą będziemy wałkować przez najbliższe kilka tysięcy znaków: pokochajcie duże smartfony! Bo czy macie w ogóle inne wyjście? Przygodę ze smartfonami zacząłem od iPhone 3G (tworów opartych na Windows Mobile nie liczę) z ekranem o jedynej słusznej przekątnej 3,5”. Co ciekawe, był to także mój pierwszy... Android (ech, piękne to były czasy, gdy w iUrządzeniach można było jeszcze dość swobodnie grzebać). Ta przygoda, o ironio, nakłoniła mnie do całkowitej zmiany barw i zakupu Nexusa One (3,7”). Wraz z Nexusem S dorobiłem się następnych 0,3” i kolejnych – z przesiadką na HTC Evo 3D (oddałbym wiele, by znów pojawił się smartfon z takim przyciskiem aparatu!). Następny skok był odrobinę większy, na poziom 4,65” Galaxy Nexusa, a obecnie korzystam z Galaxy S III – z ekranem 4,8”. Jak widać, każdy mój kolejny smartfon był większy od poprzednika (nie licząc krótkiego romansu z iPhone 4... ale o tym cicho sza!). I za każdym razem powtarzał się ten sam, trzyetapowy scenariusz: zaskoczenie, zachwyt, przyzwyczajenie. Pierwszy kontakt z większym smartfonem zawsze wywołuje reakcję „wow, jaki wielki” (lub nawet „no bez przesady”). Nieważne, czy przesiadamy się z 3” na 3,5”, czy z 4,65” na 4,8”. Zawsze dostrzeżemy różnicę. Dla mnie SGS3 wydaje się sporo większy od Galaxy Nexusa, mimo że wymiarami różnią się minimalnie. Ale większy ekran potęguje to, jak subiektywnie postrzegam go jako całość. Ten etap to także zderzenie z problemami. Nie są one bezwzględne i często wynikają wyłącznie z naszych przyzwyczajeń. Każdy współczesny smartfon, także Galaxy Note II spokojnie zmieści się w kieszeni, tak jak i będziemy w stanie trzymać go w dłoni.

Ale nagle klawiatura jest inna. Przyciski, z których korzystaliśmy codziennie przez ostatni rok, nagle są przesunięte. Smartfon inaczej leży przy uchu. Czy nie wyglądam dziwnie z taką patelnią na twarzy? Jak pisałem – uważam, że to wynik tylko naszych przyzwyczajeń, które, jak zauważyłem, dosyć łatwo zmienić. Pomocny jest w tym drugi etap przesiadki na większy ekran – zachwyt. 22Zachwyt Zwykle zmieniamy nasz ulubiony gadżet co rok, dwa lata. Jedni oczywiście robią to częściej, inni rzadziej, ale – zwykle wymieniając smartfon, kupujemy urządzenie odrobinę nowszej generacji. Urządzenie z nie tylko większym, ale i lepszym ekranem. Z większą rozdzielczością, o trochę innej technologii wyświetlania. Sam pamiętam, jakim zbawieniem była dla mnie zmiana Nexusa One na S – mimo że oba urządzenia wyposażone były w AMOLEDy, ze znienawidzoną matrycą PenTile, obraz wyświetlany przez S-kę był o wiele ładniejszy niż ten, do którego przyzwyczaił mnie One. Jeśli tylko damy mu szansę, to nawet po początkowym niezadowoleniu zaczniemy dostrzegać zalety nowego urządzenia – nawet, jeśli sami przed sobą się do tego nie przyznajemy. Nowe możliwości, jakie daje nam większy (i lepszy) ekran. Po obejrzeniu kilku filmów (nawet na YouTube), przejrzeniu kilku stron internetowych, przeczytaniu paru tekstów czy przeprowadzeniu pierwszej wideo rozmowy, stanie się jasne, że duży może więcej. I to od nas zależy, czy chcemy z tych nowych możliwości korzystać i czerpać z nich satysfakcję – nawet kosztem większej obudowy. Smartfon to nie jest telefon!

Osoby, które nowoczesne komórki postrzegają wyłącznie jako słuchawki, marnują własne pieniądze. Smartfon to urządzenie multimedialne. Służy do konsumpcji i (w mniejszej mierze) tworzenia treści. I to właśnie ekran jest pośrednikiem między większością multimediów a użytkownikiem. Zwykle nie chodzi nawet o to, że na większym ekranie widać więcej – to zależy też od rozdzielczości, budowy samej aplikacji i innych czynników. Ale na większym ekranie te same treści są po prostu... większe. A to jest zawsze wygodniejsze dla odbiorcy. Poza smartfonem używam także 10,1” tabletu – towarzyszy mi on od czasów pierwszego iPhone’a. I zauważyłem, że im większy ekran ma mój kolejny smartfon, tym rzadziej używam tabletu. Dla pewnych zastosowań jest on oczywiście niezastąpiony (jak pisanie), ale do szybkiej konsumpcji treści smartfon jest jednak trochę wygodniejszy, tak jak tablet jest odrobinę wygodniejszy od laptopa. Dużo więcej czytam na smartfonie niż choćby w czasach 4” Nexusa S. Moją poranną prasówkę, czyli nadrabianie nocnych newsów jeszcze przed wstaniem z łóżka zaliczam już tylko na smartfonie – bo po prostu leży on zawsze obok mnie. No właśnie – telefon jest przy mnie zawsze – nawet gdy w torbie spoczywa tablet, wyciągnięcie smartfona z kieszeni wymaga kilku sekund mniej. Duży ekran (a przez to – wygodniejsza konsumpcja mediów) w połączeniu z dostępnością sprawia, że częściej wybieram smartfon, mimo że oglądanie filmów czy czytanie jest na tablecie jeszcze przyjemniejsze, ale sama obsługa tabletu – bardziej wymagająca. 22Przyzwyczajenie Dochodzimy wreszcie do ostatniego etapu poznawania nowego telefonu. To zmiana przyzwyczajeń. Po 2–3 miesiącach używania 4,5” ekranu, powrót do 4” dla niektórych może być zbawieniem. Dla mnie jednak – a sądzę, że nie jestem w mniejszości – jest to zawsze udręka. Jak można z czegoś takiego wygodnie korzystać?! Do tej pory posiadam wspomnianego na początku tekstu Nexusa One. Służy mi on jako „imprezofon” – telefon niezniszczalny, którego nie boję się brać na różne wyjazdy, imprezy i inne tego typu niebezpieczne dla elektroniki wydarzenia. I zawsze z utęsknieniem odliczam minuty do ponownego włożenia karty do mojego głównego telefonu. 3,7” jest dla mnie skrajnie niewygodny – nie dość, że nic na nim nie widać, to nawet pisać dwoma rękami w pionie się nie. A zawszę tak piszę. Bo – no właśnie – tak się przyzwyczaiłem.

Chodzi mi o to, że większość problemów z wygodą po przesiadce na większy ekran wynika tylko z naszych wcześniejszych przyzwyczajeń. A przyzwyczajenia naprawdę łatwo zmienić, gdy chcemy lub musimy. Mój tata (wiem, że czyta – więc pozdrawiam) nosi zegarek na prawej ręce. Nie dlatego, że jest leworęczny (czy w ogóle leworęczni noszą zegarki na prawej?). Dlatego, że w czasach młodości po poważnym złamaniu przez długi czas jego lewa ręka była unieruchomiona w gipsie. Nosił wtedy zegarek na prawej i przyzwyczaił się do zerkania na prawy nadgarstek. I tak zostało do dziś – po co to teraz zmieniać? Każde przyzwyczajenie można zastąpić innym, jeśli tylko jest taka potrzeba lub niesie to za sobą jakieś dodatkowe korzyści. Jak cel ma ten tekst, ten początkowy apel? Chciałbym przekonać Was, byście chociaż dali szansę dużym urządzeniom. Wiele osób nawet nie bierze pod uwagę smartfonów o ekranach 4,5” i większych przy wyborze nowego telefonu. Bo są niepraktyczne, bo nie da się ich używać jedną ręką. Bo wyglądają dziwnie przy twarzy. 22Nie da się używać jedną ręką Ach, „nie da się używać jedną ręką” – to mój ulubiony argument przeciw dużym urządzeniom. Pół biedy, jeśli gdzieś w tym zdaniu pojawi się przymiotnik „wygodnie”. Ale co to znaczy „nie da się”? Jeśli chwycimy smartfon jedną ręką, to się nie uruchomi? Dopiero użycie drugiej dłoni umożliwi nam włącznie ekranu? Nie – to oznacza tyle, że nie będziemy w stanie objąć kciukiem całej powierzchni ekranu (najczęściej chodzi o lewy górny róg). Ale dlaczego właściwie nie mogę używać tej drugiej ręki? Oczywiście, czasem jest ona zajęta. Ale zwykle możemy sobie jednak pozwolić na luksus używania obu dłoni. Bo gdzie jest napisane, że smartfon to urządzenie jednoręczne?

Darmowa bramka sms bez limitu - darmowa bramka sms

 A nawet jeśli już przyjdzie nam korzystać z tej jednej, najczęściej prawej ręki – czy nasz smartfon staje się przez to upośledzony? Nie. Po prostu dosięgnięcie lewego górnego rogu ekranu będzie utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Ale reszta smartfona działa. Spokojnie napiszemy wiadomość, wybierzemy element z listy, przesuniemy obiekt, wykonamy gest „swype”. Proszę, nie dramatyzujmy z tą jedną ręką. I ta druga sprawa – rozmowa. Nie spotkałem się jeszcze z żadnym „dress codem” dotyczącym smartfonów. Galaxy Note przy uchu to nie są białe skarpety do sandałów. Mnie osobiście niespecjalnie interesuje, jak prezentuję się, rozmawiając przez moje urządzenie. Tak samo „dziwnie” można postrzegać ludzi mówiących „do siebie”, czyli korzystających ze słuchawek bezprzewodowych lub rozmawiających z długopisem, gdy używają rysika od ASUSa PadFone’a 2. Zastanówmy się, czy naprawdę tak bardzo obchodzi nas to, jak widzą nas inni. I czy ewentualnie czujemy się z tym na tyle niekomfortowo, by zrezygnować z zalet, jakie daje nam duży smartfon. Nikogo nie zmuszę do pokochania dużych smartfonów. Wiem, że są osoby, których preferencje i przyzwyczajenia zmuszają do zakupu mniejszych urządzeń (a dla np. osób niewidomych czy niedowidzących duży ekran nie ma w ogóle znaczenia). Ale zauważcie też, że po prostu... świat zmierza w kierunku większych urządzeń. Nawet iPhone wyrzekł się „jedynej słusznej” przekątnej. Także producenci chcą, byśmy pragnęli większych gadżetów. Bo to więcej miejsca w środku – na podzespoły, na baterię. Bo to lepiej wygląda w specyfikacji. Bo łatwiej i taniej jest przygotować 5” ekran Full HD, niż taką samą ilość pikseli upchnąć na 3,5”. Dlatego najlepsze w ofercie każdego producenta smartfony zawsze będą duże. OK, mamy może i Galaxy S III Mini, ale z potęgą dużego S III ma on niewiele wspólnego. Także mniejszy HTC One S jest względem modelu X specyfikacyjnie okrojony. Chcecie tego, co najlepsze – będzie też największe. Miniaturyzacja telefonów zakończyła się wraz z powstaniem smartfonów. Teraz będą one już wyłącznie rosły. Jak długo? Aż ekran zajmie całe nasze pole widzenia – wraz z pojawieniem się smartokularów czy soczewek kontaktowych z wbudowanymi wyświetlaczami. Ale do tego czasu będziemy korzystać ze smartfonów. Wraz z premierą Galaxy S IV i nowych superurządzeń od HTC poprzeczka znajdzie się na poziomie 5”. Dlatego powinniśmy dać gigantom szansę i nauczyć się wykorzystywać je tam, gdzie mają one ewidentną przewagę nad mniejszymi braćmi. W mojej kieszeni prawdopodobnie niedługo zagości 5,5” Note II. Przez wielu wyśmiewany, dla mnie, mam nadzieję, będzie świetnym, nowym doświadczeniem. Bo ekran smartfona to moje okno na świat. Chcę, aby było ono duże i wyraźne

wiadomosci sms do wszystkich sieci - bramka sms

czwartek, 8 listopada 2018

Planowanie urlopu przez internet

Ruszamy w drogę

Niezależnie od tego, czy wybieramy się w drogę samochodem, czy pociągiem lub autobusem, podróżowanie w czasie ferii potrafi być prawdziwym koszmarem. Wychodząc za próg mieszkania, powinnimy spodziewać się pasma niewygód i problemów. Jeśli wybierzemy PKP, czekają nas kilometrowe kolejki do kas, wykupione bilety, brak miejscówek, zajmowanie miejsc w pociągu, do którego pchają się tłumy. A więc może samochód? Niestety, tu straszy widmo zapchanych dróg i niekończących się korków albo, jeśli zdecydujemy się na boczne drogi, wielogodzinnego błądzenia po niekończących się opłotkach, bez szans na jakikolwiek motel czy chociażby budkę z hot-dogami. Jak za pomocą Sieci uniknąć tych problemów lub chociaż je zminimalizować? Jeśli decydujemy się na pociąg, na początku postarajmy się skrócić czas pobytu na dworcu kolejowym do niezbędnego minimum. Zamiast długiej kolejki do informacji i studiowania tablic z rozkładami jazdy, wystarczy wejść na www.pkp.pl i wybrać podstronę „rozkład jazdy pociągów”. Dzięki znajdującemu się tam interaktywnemu formularzowi łatwo znajdziemy połączenia między dowolnymi stacjami w naszym kraju, dowolnego dnia, w określonym czasie. Dowiemy się nie tylko, o której godzinie odchodzą z podanych przez nas stacji pociągi w interesujących nas kierunkach, ale też jaki jest przewidywany czas podróży na tej trasie, ile czasu będziemy mieli na przesiadkę, i co istotne, ile będzie kosztował bilet.

Niestety, w tej chwili nie ma możliwości zakupu przez Internet biletu na zwykłe, pospieszne i ekspresowe pociągi – możliwe jest to natomiast w przypadku pociągów InterCity i EuroCity. Bilet na przejazd pociągiem obsługiwanym przez spółkę PKP Intercity możemy kupić, korzystając ze strony https://bilet.intercity.pl/. Bardzo wygodnym rozwiązaniem jest możliwość zapłacenia kartą kredytową lub płatniczą i… wydrukowania sobie biletów samodzielnie. Niecierpliwie czekamy na takie udogodnienia w stosunku do „zwykłych” pociągów – jak na razie możemy najwyżej skorzystać z usług samodzielnych ajencji PKP, które postanowiły walczyć z konkurencją przez wprowadzenie zdalnej rezerwacji i sprzedaży biletów. Jeśli zdecydujemy się kupić bilet za pośrednictwem strony www.biletypkp.waw.pl, to za dostarczenie zamówionych biletów do domu zapłacimy jedynie około 5–10 zł, a jeśli zamówienie przekroczy 440 zł, dotrą do nas za darmo. Niestety, usługa ta dostępna jest na razie wyłącznie na terenie Warszawy oraz we Wrocławiu – według informacji podanej na wymienionej wcześniej stronie, należy spodziewać się uruchomienia podobnej działalności w innych dużych miastach.

Jeśli wybieramy się w podróż samochodem, możemy nie przejmować się tłokiem na dworcach i kolejkami do kas czy informacji. Niestety, tak naprawdę nie tyle pozbędziemy się kłopotów, co raczej zamienimy je na inne – z dużym prawdopodobieństwem możemy spodziewać się korków na bardziej uczęszczanych trasach. Oczywiście, można starać się omijać zatłoczone miejsca i drogi, ale wtedy z kolei grozi nam, że zgubimy się w labiryncie bocznych, kiepsko oznaczonych dróg. Żeby choć trochę poprawić swoje położenie, można użyć do zaplanowania podróży jednego z dostępnych w Internecie darmowych narzędzi. Ciekawym narzędziem jest również darmowa bramka sms

Polski serwis pilot.pl jest naprawdę niezastąpiony, jeśli potrzebujemy bardzo precyzyjnie zlokalizować na mapie położenie konkretnego punktu. Użyte w serwisie mapy, pochodzące z najlepszego na polskie warunki programu nawigacyjnego Automapa, są bardzo dokładne, a system wyszukiwania pozwala bez problemu znaleźć pojedyncze budynki o znanym adresie. Niestety, nie ma co liczyć na to, że Pilot poprowadzi nas prosto do celu – w serwisie brak opcji obliczania i pokazywania trasy z jednego punktu do drugiego, co najprawdopodobniej związane jest z niechęcią producenta Automapy do podcinania gałęzi, na której siedzi. Cóż, skoro nie można tu, spróbujmy gdzie indziej… Jeden z wielu tego typu zachodnich serwisów, angielski map24.com, nie zawiera co prawda tak dokładnych map naszego kraju co jego polski odpowiednik, ale za to oferuje bardzo rozbudowane możliwości obliczania trasy między dwoma dowolnymi punktami. Posługując się map24, możemy znaleźć najkrótszą lub najszybszą trasę, łączącą dane miejscowości lub adresy, możemy samodzielnie ustalić, z jaką prędkością przeważnie poruszamy się po drogach krajowych, drugorzędnych czy polnych, nakazać algorytmowi programu unikanie dróg poszczególnej kategorii, albo kazać mu wyszukać znajdujące się po drodze punkty gastronomiczne.

Serwis działa szybko i płynnie, obejmuje wszystkie kraje Europy i jest całkowicie darmowy – szkoda, że nie ma żadnego rodzimego odpowiednika, udostępniającego podobne funkcje... Jak sobie wyszukasz, tak się wyśpisz Kiedy już dotrzemy do miejsca przeznaczenia, dobrze byłoby, gdyby czekał na nas ciepły i wygodny pokój w malowniczej okolicy. Wyjazd w ciemno i szukanie kwatery już na miejscu może wydawać się niezłym pomysłem, gdy myślimy o tym, siedząc we własnym fotelu, ale po długiej podróży z pewnością wolelibyśmy mieć gdzie zostawić bagaże, odświeżyć się i odpocząć, a nie dopiero rozpoczynać poszukiwania. Skoro tak, najlepiej również o tę część ferii zatroszczyć się zawczasu i z pomocą Internetu. Wybranie kwatery przez Internet należy do zadań naprawdę trudnych… ze względu na ogromną liczbę ofert, w których przyjdzie nam szukać tej najbardziej odpowiadającej.

Wynajmowanie kwater turystom jest w najchętniej odwiedzanych regionach bardzo popularne. Dla jednych jest sposobem na życie, dla innych tylko możliwością sezonowego dorobienia, jednak jedni i drudzy zdają sobie sprawę, że najlepszym medium do reklamowania swoich usług jest Internet. W powodzi ogłoszeń, niewielkich, amatorskich stron rozmaitych pensjonatów, hotelików i gospodarstw agroturystycznych kołem ratunkowym mogą okazać się dla nas portale turystyczne – serwisy internetowe, tworzące bazy wszelkich możliwych kwater. Dzięki mechanizmom pozwalającym w wygodny sposób przeszukiwać oferty, filtrując je według zadanych warunków, możemy znaleść to, czego potrzebujemy

środa, 31 października 2018

Jak zadbać o dysk twardy

Kupiłeś nowy dysk? Partycje w starym wymagają zmian? Na szczęście modyfikacje rozmiarów partycji można wprowadzać bez usuwania z nich danych i to za darmo.

Zanim nowo zakupiony twardy dysk będzie gotowy do instalacji oprogramowania i przechowywania danych, musi zostać przygotowany do pracy. Najważniejszym etapem przygotowań jest formatowanie, czyli proces, podczas którego na dysku tworzony jest system plików, a więc logiczna struktura, pozwalająca systemowi operacyjnemu na przechowywanie informacji. Od tego, w jaki sposób podzielimy dysk – czyli ile założymy partycji i jak je rozmieścimy – będzie zależała funkcjonalność każdego napędu. Dzięki odpowiedniej liczbie partycji podniesiemy nie tylko poziom bezpieczeństwa przechowywanych informacji, ale również w razie potrzeby będziemy mogli na przykład doinstalować dodatkowy system operacyjny, bez potrzeby usuwania dotychczas wykorzystywanego oprogramowania. Podział wedle potrzeb Dzieląc dysk, powinniśmy zatem brać pod uwagę różne możliwości, tak byśmy w razie potrzeby mogli przebudować jego strukturę, tracąc możliwie najmniej zapisanych na nim informacji. W wielu wypadkach nie jesteśmy jednak w stanie przewidzieć przyszłych potrzeb i podczas korzystania z podzielonego wcześniej twardziela niejednokrotnie zachodzi potrzeba przeorganizowania jego struktury, ale bez utraty danych. W takiej sytuacji nie wystarczy nam zwykły program do zarządzania partycjami. Musimy wówczas sięgnąć po specjalizowany software, który najczęściej jest komercyjny i dosyć kosztowny. Wielu spośród naszych Czytelników z pewnością spotkało się z aplikacją Partition Magic. Program ten, choć wyposażony w zespół wielu interesujących i przydatnych funkcji, ma zasadniczą wadę – za możliwość korzystania z niego musimy zapłacić ok. 250 zł. Na szczęście nie musimy uszczuplać portfela, chcąc dokonać reorganizacji partycji bez utraty znajdujących się na nich danych.

W wiele funkcji Partition Magica wyposażono darmowy program QtParted. Za darmo, z Linuksem QtParted to aplikacja będąca graficzną nakładką na zestaw programów wywoływanych z poziomu systemowej konsoli Linuksa. Dzięki GUI (graficznemu interfejsowi użytkownika), jakim jest omawiany program, obsługa wspomnianych narzędzi staje się prosta i nie powinna przysporzyć nikomu większych trudności. Interfejs użytkownika przypomina znany ze środowiska Windows Partition Magic. QtParteda zamieściliśmy na naszym krążku w trzech postaciach – jako gotowy do użycia pakiet RPM, przeznaczone do samodzielnej kompilacji kody źródłowe oraz samodzielną dystrybucję Linuksa typu LiveCD, np. Knoppix (w postaci obrazu ISO, który należy nagrać na płytkę), zawierającą już w sobie program QtParted. Ostatnie rozwiązanie jest o tyle dobre, że uwalnia nas od konieczności instalowania Linuksa.

Nagrana na podstawie pliku ISO płytka jest płytką startową, zatem po jej włożeniu Linux automatycznie się uruchomi, co pozwoli nam uzyskać dostęp do programu QtParted. Na naszym krążku zamieściliśmy Knoppiksa w wersji o objętości 700 MB (mieści się na 1 CD), ale z Internetu (ze strony: www.knoppix.org) możemy pobrać wersję DVD (plik ISO o wielkości 3,4 GB) – oczywiście to rozwiązanie możemy polecić tylko osobom dysponującym stałym, szybkim i nielimitowanym łączem internetowym. Bez obaw, to proste! Knoppix to dystrybucja o wysokim stopniu automatyzacji – wszystkie zadania związane z rozpoznaniem i konfiguracją sprzętu realizowane są bez ingerencji użytkownika. Z obsługą systemu nie powinni więc mieć problemu nawet ci spośród naszych Czytelników, którzy nie mają doświadczenia w pracy z Linuksem. Po umieszczeniu płyty z Knoppiksem w napędzie i ponownym uruchomieniu komputera zainicjowany zostanie proces ładowania systemu.

Na początku ujrzymy ekran powitalny Knoppiksa i znak zachęty (boot:), po którym możemy zadeklarować parametry startowe. W wypadku niewskazania żadnego z dostępnych parametrów, po odczekaniu kilku sekund system uruchomiony zostanie z opcjami domyślnymi. W celu ułatwienia pracy z Knoppiksem powinniśmy zadeklarować polską wersję językową – po znaku zachęty wpisujemy knoppix lang=pl i naciskamy Enter. Zainicjowany zostanie wówczas start systemu, rozpoznawanie i konfiguracja urządzeń znajdujących się na pokładzie naszego komputera, co potrwa nawet kilka minut. Na koniec uruchomione zostanie środowisko graficzne X Window wraz z desktopem KDE.

Co potrafi QtParted? 

Gdy system jest gotowy do pracy z K Menu (linuksowy odpowiednik menu Start), wybieramy System Þ QtParted. Dzięki temu, że interfejs graficzny aplikacji jest prosty i przejrzysty, nie będziemy mieli większych trudności z jej obsługą. W lewej części okna znajdują się dwie ramki – pierwsza zawiera listę dysków wykrytych przez QtParteda – po wybraniu określonego urządzenia w ramce poniżej wyświetlone zostaną podstawowe informacje – nazwa systemowa (np. /dev/hda), model, pojemność w megabajtach, liczba sektorów oraz status urządzenia. W głównej części okna umieszczono prostokątny diagram obrazujący rozkład partycji na wybranym dysku, a pod nim wyświetlana jest lista partycji wraz ze wszystkimi szczegółami: n numerem porządkowym partycji n nazwą systemową n typem systemu plików n statusem (aktywna bądź nie) n rozmiarem n używaną przestrzenią n informacjami o początku i końcu partycji n etykietą woluminu Podczas tworzenia lub modyfikacji struktury logicznej dysku musimy pamiętać, że nie utworzymy więcej niż czterech partycji podstawowych. Jeżeli z jakichś przyczyn będziemy potrzebowali większej ich liczby, musimy wówczas odwołać się do tak zwanej partycji rozszerzonej i tworzonych w jej obrębie dysków logicznych. Rozwiązanie to otwiera przed nami wiele możliwości i pozwala choćby na instalację na jednym dysku kilku systemów operacyjnych. Podczas dzielenia dysku zawsze powinniśmy tworzyć kilka partycji, bo dzięki temu w razie konieczności reinstalacji OS-a i ponownego formatowania systemu plików, unikniemy utraty danych zmagazynowanych na pozostałych partycjach.

wtorek, 23 października 2018

Wstydliwe losy komórek

Zarząd helsińskich wodociągów zajął się oficjalnie problemem telefonów komórkowych, które zostają niechcący wrzucone do toalet. Ten sposób zniszczenia lub utraty aparatu zajął co prawda dopiero szóste miejsce na liście sporządzonej niedawno przez szwedzkich specjalistów, ale częstotliwość, z jaką komórki trafiają do ścieków, wyraźnie wzrasta – zwłaszcza w miarę postępującej miniaturyzacji sprzętu. W samej Wielkiej Brytanii co roku użytkownicy tracą w ten sposób 600 tysięcy urządzeń. W Finlandii Helsink Water, zarząd wodociągów obsługujących ponad milion gospodarstw, ujawnił, że spuszczone w toalecie komórki stanowią znaczną część około 1 tysiąca ton stałych śmieci, które są co roku wydobywane z systemów kanalizacyjnych. Oprócz telefonów częstymi „zatykaczami” okazywały się sztuczne szczęki i zabawki, a nawet aparaty fotograficzne i latarki.

NAJCZĘSTSZE PRZYCZYNY USZKODZENIA TELEFONU


  1. Upadek na ziemię 
  2.  Zgniecenie w kieszeni spodni 
  3.  Używanie podczas deszczu
  4.  Rzucenie nim w gniewie 
  5.  Pozostawienie w zasięgu psa/dziecka 
  6.  Utopienie w toalecie 
  7.  Utopienie w morzu 
  8.  Pozostawienie na dachu samochodu 
  9.  Narażenie na pot podczas treningu
  10.  Upuszczenie w śnieg

środa, 17 października 2018

Torfowiska, profesor Tołpa

Torfowiska, to relikty pradawnej przeszłości. Już przed tysiącami lat nadwyżki wody oraz szczególne warunki klimatyczne sprawiły, że obumarłe części roślin oraz szczątki padłych zwierząt nie uległy zupełnemu rozkładowi, Przemian dokonały procesy chemiczne, które spowodowały stopniowe zabagnianie owych podmokłych terenów. W zależności od formy terenu oraz od klimatu powstały różne rodzaje torfowisk. Obecnie dzieli się je na torfowiska wysokie i niskie. Te ostatnie znajdują się w miejscach występowania wody gruntowej lub podskórnej oraz na obszarze pozostałym po wyschniętych jeziorach oraz w dolinach. Torfowiska niskie zawierają dużą ilość składników pokarmowych, wobec czego porastają one bujną roślinnością, co stwarza z kolei doskonałe warunki Życia różnym gatunkom zwierząt.



Odmiennie jest w przypadku torfowisk wysokich. Są one zdane wyłącznie na ubogą w składniki pokarmowe wodę z opadów. Kwaśna i uboga w tlen gleba umożliwia jedynie wegetację niektórych gatunków mchu. Nie rosną tu drzewa ani krzewy. Z punktu widzenia gospodarczego wykorzystania torfu interesujące są tylko torfowiska wysokie. Tu właśnie pokłady torfu o odpowiedniej jakości sięgają 80 cm grubości, co decyduje o opłacalności wydobywania go. Torfiarstwo ma bardzo długą tradycję. Już w średniowieczu ludzie nauczyli się doceniać zalety torfu. W stanie Suchym jest on doskonałym materiałem opałowym, formowany i prasowa- py w bele można wykorzystać do budowy domów mieszkalnych.

Obecnie przeważająca część wydobywanego torfu jest przeznaczana - w postaci ściółki torfowej - dla gospodarstw zajmujących się przemysłową uprawą roślin. Również posiadacze ogródków działkowych są zainteresowani nabyciem ziemi ogrodowej zawierającej torf. Eksploatacja torfowiska jest procesem bardzo pracochłonnym. Najpierw trzeba teren odwodnić, a następnie latami warstwa po warstwie wydobywać go, formować w bele i suszyć. Obecnie przyspieszenie wydobycia jest nieznaczne, mimo że kiedyś czyniono to ręcznie, a teraz robią to za ludzi nowoczesne koparki wyposażone w chwytaki o ramionach mających 40 metrów długości.' Eksploatacja torfu ma swoich zagorzałych przeciwników.



Są nimi rzecznicy ochrony środowiska, którzy zwłaszcza w ostatnich latach głośno protestują przeciw zwiększonemu wydobywaniu torfu, prowadzącemu do wyniszczenia cennych bagnisk. Jest to zrozumiałe, gdyż po opróżnionym torfowisku pozostaje tylko puste miejsce. Jeszcze przez wiele dziesięcioleci nie wyrośnie tu żadna roślina... jeśli człowiek temu nie zaradzi. Badania prowadzone przez zachod- nioniemiecką Stację Torfoznawczą w Bad Zwischenahn oraz uczonych z innych ośrodków naukowych wykazały, że wyeksploatowane torfowiska można znowu nawodnić, dzięki czemu osiągną one po pewnym czasie (jeszcze nie wiadomo jak długim) swój pierwotny stan. Niestety torf nie jest surowcem łatwym do zastąpienia, zwłaszcza w ogrodnictwie przemysłowym. On też odgrywa ważną rolę w technologii ochrony środowiska. Torf z torfowisk wysokich, uszlachetniony dzięki nowoczesnym metodom, służy do filtrowania wody pitnej oraz do oczyszczania ścieków.

Filtry biologiczne, zawierające jako podstawowy składnik - torf, skutecznie pochłaniają gazy emitowane przez zakłady przemysłowe. Zaś w medycynie - węgiel aktywny (uszlachetniony produkt torfu) jest stosowany między innymi do przepłukiwania nerek, w chorobach żołądka lub w postaci okładów borowinowych - w leczeniu reumatyzmu. W Polsce od wielu lat nad preparatem torfowym zwalczającym choroby nowotworowe pracuje prof. Stanisław Tołpa. W zakresie jego zainteresowań naukowych leżą bowiem problemy otrzymywania z torfu związków biologicznie czynnych i ich praktycznego zastosowania. Kto więc zwycięży, rzecznicy wykorzystywania tego cennego surowca, czy ekolodzy?

czwartek, 12 października 2017

ciekawe linki z netu

Dzisiaj wyjątkowo zamiast notki ciekawe linki z kategorii naukowej i nie tylko:

Darmowa Bramka SMS - nowabramka.pl - Pod tym linkiem znajdziecie darmową bramkę sms do wszystkich sieci, aktualny limit to 20 smsów dziennie, bez żadnych dodatkowych warunków. Bramka działa bardzo stabilnie

Encyklopedia suplementów - katedrazdrowia.pl - Młoda i prężnie rozwijająca się encyklopedia, mająca na celu skatalogowanie wszystkich składników suplementów diety i innych artykułów prozdrowotnych

Encyklopedia kaca - kac-wikipedia.pl. - Całkiem dużo haseł z niszowej kategorii jaką jest kac, ale z pewnością kategorii, która dotyczy wielu osób.

czwartek, 27 lipca 2017

Inżynierowie renesansu

Czym się różnią naukowcy od techników? Zagadnieniu temu poświęcono wiele farby drukarskiej, ale wciąż niedoścignione jest spostrzeżenie, którego dokonał ongiś D. J. de Solla Price, Otóż zdaniem tego naukoznawcy, przyrodnicy chcą piiać, ale nie chcą czytać, inżynierowie natomiast unikają jak się da pisania, chętnie oddając się lekturze. Wynika to z historycznie ukształtowanego przymusu publikowania, jaki obowiązuje naukowców. Sądy naukowe nie mają znaczenia, jeśli nie zostaną zaakceptowane przez społeczność badaczy. Akceptacja ta jest możliwa tylko wtedy, gdy zainteresowani i kompetentni znawcy przedmiotu będą mieli dostęp do treści tych twierdzeń. Wynikałoby z tego oczywiście, że uczony powinien i czytać, i piBać, ale przecież nikt nie rozlicza go z godzin samotnej lektury; to, co ,,widać”, to tylko publikacje.
Szczególna ,,fobia lekturowa’1 dręczy uczonych dwudziestowiecznych, bowiem w wyniku eksplozji informacyjnej nie nadążają oni z czytaniem nawet najbardziej podstawowych w swojej dyscyplinie prac... które zresztą okazują się częstokroć nie takie znowu podstawowe, ot, pisze je się, aby zadośćuczynić sformalizowanemu przymusowi posiadania publikacji. A inżynierowie? Ich praca nie polega oczywiście na dostarczaniu prawd 0 świecie, ale na tworzeniu rzeczy konkretnych i namacalnych, Nie Bą rozliczani z opublikowanych prac 1 nie ćwiczą się w ich tworzeniu, ale dążą do wykorzystania wszystkiego, co może im pomóc w projektowaniu i konstruowaniu. Czytają tylko pewien rodzaj opracowań, ale czytają namiętnie, a pisać nie muszą i w swojej masie nie chcą, Takie rozróżnienie pomiędzy ludźmi nauki i techniki staje się bardziej oczywiste, jeśli sobie uświadomimy, że to właśnie inżynierowie, a nie „filozofowie przyrody” są spadkobiercami dawnych, zamkniętych systemów wiedzy.
Dla rzemieślnika poznanie pewnych „tricków” zawodowych przesądzało o jego sukcesie, toteż starał się on uzyskać do nich dostęp, strzegąc jednocześnie własnych tajemnic przed konkurentami i nie dość lojalnymi uczniami. Cechowa organizacja rzemiosła chroniła wiedzę techniczną przed bezpłatnym rozpowszechnianiem równie skutecznie, jak obecnie system patentowy, licencjonowanie czy praktyka nakładania embarga na pewne produkty, Majster pilnował, aby terminujący u niego uczeń wyrobił w sobie najpierw posłuszeństwo i poczucie odpowiedzialności, później zaś dopiero samo rzemiosło. Dla czeladnika były to nieraz długie i trudne lata, nawet jeśli osładzała je od czasu do czasu jejmość majstrowa, wprowadzając młodego człowieka w inne jeszcze arkana, nie związane bezpośrednio z wybranym fachem. Nowożytne, eksperymentalne przyrodoznawstwo było jednym z rezultatów drukarstwa. Oplotło ono cały świat siecią komunikacyjną, o jakiej nie mogło być mowy w Średniowieczu. Uczeni uzyskali możliwość natychmiastowego reagowania na nowo pojawiające się idee i obserwacje.
Zaczęli blisko współpracować bez konieczności spotykania się. Ale i osobiste kontakty uczonych weszły dość szybko w nową fazę. Akademie i inne stowarzyszenia naukowe, powstające we Włoszech, a następnie w Anglii, Francji i innych krajach, skupiały ludzi o podobnych zainteresowaniach i umożliwiały im wspólne dokonywanie badań. Uczeni połowy XVII wieku okresu przełomowego dla kształtowania się nowej nauki dawali wyraz przekonaniu, że tylko zespołowy wysiłek umożliwi prześcignięcie starożytnych. Marin Mersenne pisał w 1635 roku do przyjaciela, że od dawna należało badać przyrodę w sposób zbiorowy i otwarty, „bez tajemnic i sekretów” (co stanowi tu aluzję do działalności prowadzonej przez alchemików). „Mielibyśmy dziś obycie ze wszystkimi zjawiskami, co mogłoby posłużyć za punkt wyjścia dla solidnego rozumowania, prawda nie spoczywałaby pogrzebana głęboko, natura nie byłaby już okryta tajemnicą i moglibyśmy podziwiać wszystkie jej cuda”, Akademie naukowe nie były jedyną płaszczyzną kontaktów między ludźmi wykształconymi w XVII wieku.
Wcześniej, bo już w okresie Renesansu, następuje zjawisko przemiany części średniowiecznych rzemieślników w intelektualistów. Nowe gmachy powstają w tym okresie dzięki ludziom zdolnym do spekulacji matematycznej, planowania, abstrakcyjnego myślenia przy projektowaniu budynków i organizowaniu robót. Wśród techników wojskowych i budowniczych fortyfikacji, malarzy i rzeźbiarzy, chirurgów, konstruktorów przyrządów nawigacyjnych i kreślarzy map pojawiają się coraz częściej specjaliści zdolni do pojęciowej analizy swoich czynności. Ich biegłość nie jest intuicyjna, ich mistrzostwo nie wywodzi się tylko z długich lat praktyki. Umieją oni korygować i doskonalić stosowane przez siebie procedury.
W odróżnieniu od genialnych skądinąd budowniczych katedr w XII i XIII wieku, dżentelmeni ci nie są zwykłymi majstrami. Najświetniejsze dwory poznają ich takie jako mistrzów słowa ludzi znających swoją wartość, pełnych ogłady i nie wyzbytych talentów dyplomatycznych, szlifowanych w służbie tego czy innego księcia. Chętnie nawiązywali oni kontakty z członkami uniwersytetów. Obie grupy interesowały się sobą nawzajem i potrafiły uczyć się od siebie. Pojawienie się tych inżynierów wiązano z rozpadem średniowiecznego obyczaju cechowego, z przemianami politycznymi we Włoszech, z postępem wyobraźni matematycznej i mechanicznej, ale istotnym czynnikiem był tu także nowy środek przekazu druk. Stwarzał on inżynierom możliwość informowania ewentualnych klientów o własnych zdolnościach. Wielu z nich chwytało zatem chętnie za pióro.
Leonardo da Vinci (1452-1519), opisywany zazwyczaj jako wybitny inżynier Renesansu, nie należał jeszcze do tej grupy i z opora-' mi ujawniał swoją wiedzę. Od połowy XVI do połowy XVII wieku przez Europę przeszły jednak fale publikacji technicznych; rozmaite „teatry maszyn” i inne książki o tematyce inżynierskiej. Nawyk przekonującego wypowiadania się na piśmie szesnastowieczni inżynierowie zawdzięczają swoim przyjaciołom humanistom. Wielu z nich nauczyło się nawet łaciny i robiło prawdziwą karierę intelektualną, tłumacząc i komentując klasyczne, dawne teksty techniczne Archimedesa, Herona czy Witruwlusza. Inni publikowali swoje prace w językach „miejscowych”, takich jak włoski, francuski i angielski, co wymagało niejakiej odwagi, jako że ludzie z pretensją do uczoności powinni byli pisać w języku starożytnych Rzymian. Oni także zostali jednak docenieni i cieszyli się szacunkiem elit akademickich i dworskich. Wydawać by się mogło, że znikać zaczęła przepaść pomiędzy kulturą humanistyczną, a kulturą techniczną oraz pomiędzy teorią i praktyką. A jednak w następnych stuleciach wydarzenia potoczyły się inaczej.